Zodiak – 1
1/30
oryginał: Zodiac
autorzy: black_goose, umbrela
OPIS: Wyrocznia widziała zjednoczoną Dwunastkę. Do Królestw zbliża się wojna. Musimy przygotować się do bitwy.
Suho zapiął swój bagaż, zaciskając klamry szybko i bezproblemowo.
Plecak był trochę przepełniony i zaokrąglał się od nadmiaru ekwipunku, ale
musiał pomieścić wszystko. Droga będzie bardzo długa, miejsce docelowe
zdecydowanie cieplejsze od tego, w którym są teraz, dlatego musiał zabrać ze
sobą przeróżne ubrania. Zawiesił go sobie na ramieniu, wychodząc z pomieszczeń
dla Fechmistrzów, by zanieść go do łodzi, która zabierze na swoim pokładzie
wszystkie bagaże. Jego futrzane, obwiązywane rzemieniami buty wydawały ciche
dźwięki, kiedy stąpał po matowym, czarnym kamieniu. Dookoła niego inni
Fechmistrzowie biegali tam i z powrotem, pakując ostatnie, potrzebne im rzeczy
i widać było, że nie każdy z nich wziął sobie do serca słowa „tylko to, co
potrzebne”. Nie mógł ich za to winić; większość z nich nigdy nie była na tak długiej
wyprawie jak ta, i potrzeba zabrania tego i jeszcze tamtego, bo może
się przydać zawsze była obezwładniająca.
Na zewnątrz kwater sypialnianych stołówka była względnie pusta.
Kiedy Suho przemieszczał się pomiędzy rzędami stołów i ławek, odgłos wydawany
przez jego buty był wstrętnie głośny. Niewielka postać garbiła się nad jednym
ze stołów, usytuawanym niedaleko wyjścia, jego plecak służył mu za poduszkę. Z
czasem, gdy Suho był coraz bliżej, postać podniosła na niego wzrok i kiedy go
rozpoznała, natychmiast wyprostowała się, oddając mu szacunek.
– Nie powinieneś zanieść tego na łódź? – zapytał Suho, wskazując
brodą na plecak Xiumina.
– Tak, panie, właśnie byłem w drodze – odpowiedział Xiumin,
odciągając tobół od krawędzi stołu, jakby właśnie miał zarzucić sobie go na
barki. – Byłem tylko…
Zamilkł, patrząc na podłogę przed butami Suho. Kiedy każdy inny
żołnierz, którego mijał Suho, był podekscytowany podróżą i możliwością
udowodnienia swojego męstwa w bitwie, Xiumin był blady i zamknięty w sobie,
zagryzając dolną wargę zębami. – O co chodzi? – zapytał Suho. – Czy coś nie
tak?
– Ja – zaczął niepewnie Xiumin. Wziął głęboki oddech, po czym
wyrzucił z siebie słowa: – Nie jestem pewny, czy zabieranie mnie na tę misję
jest dobrym pomysłem taktycznym. Panie – dodał „panie”, jakby nagle zapomniał,
z kim rozmawia, nerwowo przestępując z nogi na nogę.
Suho zamrugał. Sam wybierał Fechmistrzów, których chce zabrać ze
sobą i kiedy generałowie sprzeciwiali się niektórym decyzjom, to jego oddani
Fechmistrzowie z oddziału nie podważyli żadnej. Większość jego żołnierzy
błagała o szansę na udział w walce, nie chcąc zostać wykluczonym.
– Xiumin – powiedział powoli Suho – wybrałem ciebie i nie widzę problemu.
– Xiumin – powiedział powoli Suho – wybrałem ciebie i nie widzę problemu.
– Ale – odezwał się Xiumin, w jego głosie było słychać ton
desperacji – ja nie jestem silnym fechmistrzem. Ledwo potrafię zapanować nad
minimalną ilością wody.
– Posiadasz umiejętności, jakich inni nie mają, które na pewno
okażą się nam przydatne. – Suho miał nadzieję, że pewność w jego głosie
załagodzi wątpliwości Xiumina, ale wyglądało na to, że tylko je rozjuszyła.
– One wcale teraz nie są użyteczne – wymamrotał Xiumin, bawiąc
się srebrną odznaką w kształcie śnieżynki, przypiętej do jego klatki
piersiowej; takiej samej, jaką mieli wszyscy inni fechmistrzowie 1. stopnia.
– Cóż – powiedział Suho, uśmiechając się delikatnie – zamrażanie
przedmiotów faktycznie nie jest użyteczne, kiedy mieszka się na lodowcu. –
Położył dłoń na ramieniu Xiumina i ścisnął je pocieszająco. – Uwierz mi, będzie
dobrze. Jeśli dopisze nam szczęście, to nawet nie będziemy musieli walczyć.
Teraz – popchnął lekko Xiumina w stronę drzwi – zanieś plecak na okręt.
Xiumin podniósł swój bagaż i zawiesił na ramieniu, po czym
wyciągnął rękę. – Zabiorę również twój, panie.
Suho potrząsnął głową. – I tak muszę iść w tamtą stronę, by
porozmawiać z kapitanem.
Droga do doków minęła im w ciszy; Xiumin zmagał się z ciężarem
swojego plecaka, luzując paski, bądź je zaciskając, tak że jeździł on z dołu
pleców w górę, aż do ramion. Wyglądało, jakby robił to niezamierzenie. Właśnie
wyszli z zamku, kamienne, czarne ściany stały się białym śniegiem, który
momentami ich oślepiał, kiedy nagle ktoś zawołał Suho po imieniu.
Dowódca odwrócił się za głosem; mężczyzna, ubrany w szare futra,
narzucone na mundur, z odznaką jednorożca, przypisywaną uzdrowicielom,
przypiętą do jego piersi. – Muszę z tobą o czymś porozmawiać – odezwał się
przybyły na lekkim bezdechu, gdyż biegł on przez otwarty dziedziniec zamku do
miejsca, w którym teraz stali. – Mamy mały problem z listą osób, którą
sporządziłeś. – Suho kiwnął lekko głową, po czym mężczyzna zaklaskał. – Dobrze.
Tak. Ty, kawalerze, zabierz plecak Jego Wysokości na łódź jak dobry poddany.
Suho ostro zmierzył mężczyznę wzrokiem – bez względu na to, jaką
zajmował pozycję wśród uzdrowicieli, nie miał prawa rozkazywać podwładnym Suho
– ale Xiumin już zabierał plecak z jego rąk, zarzucając go na własne ramiona.
Chłopak ukłonił się sztywno do obydwu mężczyzn, nieco niezgrabnie, ze względu
na dwa bagaże, po czym prędko odszedł w stronę portu.
Suho westchnął: – W czym problem? – zapytał, zwracając się do
mężczyzny, który nie posłał Xiuminowi nawet drugiego spojrzenia.
– Uzdrowiciel, którego wezwałeś, nie jest teraz w stanie do
podróży – oznajmił mężczyzna. Suho zorientował się, że chodzi tutaj o ciążę,
dlatego tylko skinął głową. Nie było takiej opcji, że zabrałby ze sobą na pole
bitwy ciężarną uzdrowicielkę. – Sporządziłem listę innych osób, które mogłyby
cię ustasfakcjonować. – Wyciągnął niewielką kartkę papieru z pomiędzy warstw
futra, i wręczył ją Suho.
Suho uważnie się jej przyjrzał, marszcząc brwi. Lista była
krótka, ale w rzeczywistości również i liczba kompetentnych uzdrowicieli w ich
królestwie była niewielka. Żadne imię nie przykuło jego uwagi. – Kogo polecasz?
– zapytał uprzejmie, nadal skupiając się na kartce, czytając ją drugi raz.
– Naszego najlepszego ucznia – Yixinga – odezwał się człowiek,
nachylając i wskazując na jego imię. – Jest najlepszy w swojej grupie, a nawet
okazał się być lepszym od kilku swoich nauczycieli.
Suho
podniósł wzrok, będąc niezadowolonym. – Nadal jest uczniem?
– Jest
wybitny – argumentował uzdrowiciel.
– Ale
zero treningu bitewnego?
– Cóż,
jeśli mam być szczery, to nikt z tej listy nie przeszedł takiego treningu.
– Nie
bardzo mi się uśmiecha zabieranie ze sobą kogoś, kto nie ma żadnego
doświadczenia z potencjalnego pola bity – powiedział Suho, wzdychając. – Ale
bazując na twoich zapewnieniach, zabiorę go, jak i tę kobietę, Hyorin.
Pamiętam, że jest dość dobra w leczeniu poparzeń.
Mężczyzna
wyglądał, jakby pomysł zabierania ze sobą dwóch uzdrowicieli nie był mu na
rękę, ale pochylił głowę z szacunkiem. – Powiadomię ich, by zaczęli się
pakować.
Suho
patrzył, jak uzdrowiciel oddala się żwawo i zacisnął palcami koniuszek swojego
nosa. Czuł zbliżający się ból głowy, a nawet jeszcze nie odprawili statku.
Szybko przeszedł do doków, gdzie zacumowana była flota królewska, czując wzrost
temperatury ciała od szybkiego marszu na zimnym, rześkim powietrzu. Jego oddech
wydostawał się w postaci małych, białych obłoczków, jego buty kruszyły zbity
śnieg, kiedy szedł i obserwował mężczyzn wchodzących na pokład, który zabierze
ich do krainy Powietrznego Królestwa, serca wojny.
Po zamknięciu za sobą drzwi od
sali do ćwiczeń, Tao od razu zrzucił z siebie wymyślne szaty, ciskając je na
krzesło obok Krisa, zostając tym samym jedynie w cienkiej, białej podkoszulce i
ciemnych, bawełnianych spodniach, które zakładano pod szaty. Na zewnątrz nie
było gorąco, ale cieszył się, że ściągnął z siebie ubranie. Warstwy przyodzienia
krępowały go, bez względu na to jak zwiewne i cienkie były. Kris wyrażał swoim
spojrzeniem dezaprobatę, ale on nigdy nie musiał nosić takich denerwujących
ubrań. Tak poza tym, to zawsze wyglądał, jakby niczego nie pochwalał, ale Tao
nie zwracał na to uwagi. Niemożliwym było ćwiczenie mocy fechmistrza w
tradycyjnych szatach i Tao doskonale o tym wiedział, dlatego Kris powinien to
zignorować.
Ta sala do ćwiczeń była
ulubionym miejscem Tao. Ogromna, okrągła, bez dachu, dawała mu iluzję
prywatności. Zima dała w końcu za wygraną, pozwalając wzejść wiosennemu słońcu,
dzięki czemu Tao mógł tutaj przyjść po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.
Zdążył się już rozciągnąć,
zaczynając serię powtórzeń danych ćwiczeń, jego ciało bez problemu wykonywało
ruchy. Nie używał mocy, jeszcze nie, po prostu oswajał się ze swoimi
kończynami, pozwalając słońcu ogrzać jego nagie ręce. Po jednym obrocie 360 w powietrzu,
powiedział: – Boże, tęskniłem za tym.
– Wiesz, zawsze mogłeś
trenować na zewnątrz – zauważył Kris, a Tao zmarszczył nos.
– Ale wtedy ludzie mogliby
mnie zauważyć – powiedział – a wtedy dowiedzieliby się, co potrafię.
Kris tylko pokręcił głową,
znowu ją opuszczając, by zatopić się w książce. Tao wiedział, że Kris nie
rozumie, dlaczego tak bardzo ukrywał się ze swoimi mocami – wszyscy wiedzą, że
Tao jest najsilniejszym spośród Fechmistrzów Powietrza, więc po co robić z tego
taką tajemnicę – ale Tao lubił mieć kilka asów w rękawie. W końcu, każdy
wiedział, co potrafił zrobić Feniks i zobaczcie, co się z nim teraz stało.
Mały motyl przyleciał do
pomieszczenia, jego cień tańczył na posadzce. Tao czuł, jak powietrze porusza
się pod wpływem jego małych skrzydełek. Delikatnie chwycił przestrzeń wokół
niego, wirując lekko dłonią, sprawiając, że motyl zastygł w miejscu.
Kris przekręcił stronę nie
podnosząc wzroku na Tao. – Przestań się popisywać.
Tao naburmuszył się,
wypuszczając motyla. – Ćwiczyłem. Nie mogę tego robić poza tymi ścianami i
dobrze o tym wiesz, gdyby mnie przyłapali, chcieliby, żebym robił tak z ludźmi.
– Możesz tak
robić z ludźmi.
– Tylko dlatego, że mogę, nie
oznacza, że powinienem – powiedział Tao, robiąc w powietrzu lekkie machnięcie,
sprawiając, że książka Krisa zamknęła się, przez co mężczyzna zgubił stronę, na
której właśni czytał. Kris przeszył go spojrzeniem, dołączając do tego płytki
wydmuch powietrza, który sprawił, że Tao cofnął się o kilka kroków, a jego
włosy wygięły się do tyłu pod wpływem siły podmuchu. Użycie mocy wywołało na
ustach Tao uśmiech.
Kris podniósł swoją książkę z miejsca,
w którym upadła na podłogę z lekceważącym wdziękiem. – Zamierzasz trenować? –
zapytał. – Czy może bawić się w dupka?
– Mogę robić oba? – zapytał łobuzersko Tao, odpowiadając na pytanie, na co Kris westchnął:
– Mogę robić oba? – zapytał łobuzersko Tao, odpowiadając na pytanie, na co Kris westchnął:
– Zdajesz sobie sprawę, że
technicznie rzecz biorąc jesteśmy w czasie wojny? – zapytał, wertując strony,
starając się znaleźć ostatnio czytaną. – Królestwo Ognia zbiera armię, by
podbić naszą nację, już niedługo tutaj będą. Ta wojna nie ma żadnych motywów,
jest bez powodu, chcą po prostu zabić naszych ludzi i zagarnąć ziemię. Musimy
być gotowi. Nie możesz się bawić w zamrażanie motylków i w ogóle.
– Jeśli to takie ważne, to ty
też powinieneś trenować, a nie czytać książkę.
Kris przekręcił kartkę, nadal
szukając zgubionej strony. – Wiesz, że nigdy nie pozwolą mi walczyć, nie, jako fechmistrz.
Jestem już przeszkolony we frontowych starciach.
– Mimo to, mógłbyś trenować –
zasugerował Tao – tutaj nikt cię nie widzi.
– Sądzę, że jestem w tym dobry
na tyle, na ile ty w swoich mocach, Taozi – powiedział Kris, a Tao zmrużył
oczy, słysząc przezwisko. – Jak bardzo zdołałbym się w to wprawić, skoro mamy
tylko kilka tygodni. Wyrocznia mówiła, że Królestwo Wody jest już niedaleko.
Nie zdołam opanować mocy do tego czasu.
– Nie możemy iść na Królestwo
Ognia, dopóki Królestwo Ziemi też do nas nie dotrze, więc masz czas.
Kris
roześmiał się, jego głos był głęboki i odbijał się echem od ścian. – Jeśli na
nich zaczekamy, to nigdy nie wyruszymy.
Kyungsoo był naprawdę zirytowany.
– Tato – odezwał się – nie możesz od tak nie iść. Nie możesz
nawet nie odpowiedzieć na wezwanie.
Władca Królestwa Ziemi, mając na sobie jedynie swój szlafrok i
kapcie, spojrzał łagodnie na Kyungsoo. – Nie widzę przeciwwskazań – odpowiedział.
– Wiedzą, że nie włączamy się w wojny, które nas nie dotyczą, mieli tupet,
pytając o naszą pomoc.
– To nie jest jakaś tam bójka pomiędzy Królestwem Wody a rebelią
na wyspie – powiedział rozdrażniony i zły Kyungsoo. – Królestwo Ognia próbuje
zawładnąć nad wszystkimi krainami. Zmierzają teraz ku Królestwu Powietrza i
co, jeśli przegrają? Co zrobimy, jeśli Królestwo Ognia stanie swoją armią u
naszych drzwi, a my stracimy wszystkich naszych sojuszników, bo nie pomogliśmy?
Jego ojciec uśmiechnął się do niego. To był ten rodzaj uśmiechu,
który posyłał pięcioletniemu Kyungsoo, gdy ten nie rozumiał, dlaczego jego tata
po prostu nie może zwolnić swoich doradców, kiedy w czymś się z nim nie
zgadzali. To było spojrzenie, które mówiło, że Kyungsoo jest bardzo uroczy, ale
kompletnie nie wie nic o świecie. Pieprz się, pomyślał Kyungsoo. Rozumiem
sytuację o wiele lepiej niż ty, przyznaj to w końcu.
– Nikt nie przedrze się przez Łańcuch Czarnych Gór, Kyungsoo,
nie, dopóki my nie damy na to zgody. Są zbyt wysokie, za bardzo strome, a
tunele wewnątrz nich to labirynt. Nigdy do nas nie dotrą. Jesteśmy bezpieczni,
zostaniemy tutaj. Moi poddani muszą żyć w spokoju.
– Nie możesz udawać, że nic się nie dzieje! Tylko dlatego, że
myślisz że jesteśmy bezpieczni nie znaczy, że tak jest w rzeczywistości. Mogą
oblegać miasto, blokując jakikolwiek dostęp do surowców, to doprowadzi nas do
klęski i—
– Kyungsoo – przerwał mu ojciec – kilkoro naszych fechmistrzów
nie przechyli szali zwycięstwa. Nie zamierzam wzywać moich ludzi, a raczej
kilku mężczyzn, by umarli w wojnie, w którą nie jesteśmy nawet zamieszani.
Jeśli tak bardzo zależy ci na Królestwie Powietrza, to dlaczego nie pójdziesz
tam, by im pomóc, sam?
To zaskoczyło Kyungsoo. Zagryzł swoją dolną wargę. Był Głównym
Dowódcą Fechmistrzów Ziemi, co powinno być jego zaletą, ale tak naprawdę, to
nie był najlepszym Fechmistrzem, jakiego posiadało ich królestwo. Był Dowódcą,
ponieważ był synem króla, nie dlatego, że był najsilniejszy. I miał tutaj
obowiązki jako książę, których nie mógł od tak porzucić.
Ale sposób z jakim patrzył na niego jego ojciec, łagodna twarz i
delikatny uśmiech, sprawił, że chciał spróbować. Może zostawić na kilka
miesięcy swoje obowiązki członka rodziny królewskiej swoim doradcom. Mógłby
przynajmniej dotrzeć do Królestwa Powietrza jako reprezentant nacji, by
przekazać im decyzję swojego ojca, dzięki czemu nie będą musieli się
zastanawiać, co robi Królestwo Ziemi.
– Dobrze – zadecydował – pójdę tam.
Jego ojciec wyglądał na lekko zaskoczonego, ale przytaknął
ruchem głowy. – Możesz zabrać ze sobą dwie osoby ze swojej służby, oraz konie
do jazdy. Nie oczekuję od ciebie udziału w bitwie, możesz wrócić do domu, kiedy
zdasz sobie sprawę jak bezmyślna jest ta cała twoja wyprawa.
Kyungsoo powstrzymywał się przed warknięciem. – Wrócę – powiedział
powoli – kiedy wygramy. – Obrócił się sztywno na pięcie i otworzył pchnięciem
zdobione wrota, pozwalając skrzydłom trzasnąć za nim, gdy wyszedł. Natychmiast
skierował się do pokoi dla służby, zatrzymując się tylko na chwilę, by wydać
polecenie o przygotowanie jego konia i dwóch dodatkowych. Jeśli mu się uda,
wyjedzie w przeciągu godziny.
Chanyeol opierał się o ramę
okna, pozwalając, by promienie słońca muskały jego twarz. Tworzyło to
przepiękny kontrast z zimnem jego niepraktycznej, wymyślnej zbroi, którą
założył na siebie z nakazu generałów, ze względu na spotkania dotyczące wojny.
To było bezsensowne: i to opancerzenie, i jego obecność na tych spotkaniach.
Nie miał żadnej wiedzy wojennej, nie mógłby prowadzić armii na polu bitwy, nie
wspominając już o tym, że nie znał ani jednej formacji. Większa część tego, co
mówiono na spotkaniu wpadała mu jednym uchem, a wylatywała drugim, przez ten
czas rozmyślał nad milionem innych spraw, które, mówiąc szczerze, były
ostatnimi, o których chciał myśleć.
– Feniksie?
Chanyeol wyprostował się,
wyswobadzając z objęć promieni, które sprawiły, że odpłynął. Starał się
wyglądać na uważnego. – Tak?
Generał przewertował przed nim
papiery, zamykając je w oprawach, zanim przysunął jedną kartkę w jego stronę. –
Mniejsze krainy zgodziły się na wysłanie do nas swoich Dowodzących Fechmistrzów
w następnym tygodniu. Tutaj jest lista osób, które do nas dołączą.
Chanyeol chwycił listę i
spojrzał na nią obojętnie. – Zgodzili się nam pomóc?
– Na to liczymy. Że zgodzą
się, kiedy już się z nimi spotkamy.
– Rozumiem – powiedział
Chanyeol, odkładając listę, przesuwając ją w stronę generała. – Kiedy będziemy
nacierać?
Generałowie wymienili pomiędzy
sobą spojrzenia. – Wkrótce, Feniksie. Musimy być pewni, że mamy wystarczającą
ilość wojska, która zapewni nam zwycięstwo, zanim ruszymy atakować inne
Królestwa.
Chanyeol zagryzł swój kciuk
dla zabicia czasu, nie zauważając nawet, że to robi. – Macie przecież mnie –
powiedział. – Mogę zrównać ogniem wszystko z ziemią.
– Z pewnością, Feniksie, ale
ich wojska są ogromne, nie chcemy ryzykować.
Chanyeol zabrał dłoń z ust i
zacisnął ją na podłokietniku jego krzesła, by ukryć fakt, że się trzęsie. – Po
prostu chcę już coś zrobić – powiedział.
Generał po jego prawej odezwał
się, kładąc mu na ramieniu swoją dłoń: – Już wkrótce będziesz miał możliwość
zemścić się za śmierć twojej rodziny. Królestwo Powietrza zapłaci za
to, co zrobiło. – Pomruki zgody wypełniły pomieszczenie, kilkoro mężczyzn
skinęło głowami.
– Tak –
Chanyeol wyszeptał do samego siebie – zapłacą.
Na Ziemi Kościstej, niezmierzonym terenie wysuszonej, popękanej
ziemi, bez żadnego życia, przy południowo-wschodniej granicy Królestwa Ognia,
obsypanej licznymi wulkanami i jeziorami z siarką, jeden, samotny mężczyzna
wspinał się na zbocze stromej góry, znikając w ustach jaskini. Światło stało
się znikome, ale on już doskonale znał drogę na pamięć. Kruszył stopami kości
ludzi i zwierząt, którym Ziemia Koścista zawdzięcza swoją nazwę. Doszedł do
wnętrza ogromnej pieczary, a po jego skroni rozeszło się znajome szczypanie.
– Hej, malutka – wymamrotał, wyciągając rękę. Cała ściana przed
nim wydawała się przesuwać, kiedy ogromny smok obracał się, wyciągając szyję,
by Kai palcami mógł dotknąć jej nozdrzy. – Nie spodoba ci się ta wiadomość, ale
chyba musimy przenieść się na północ.
Smok wypuścił z siebie stłumiony ryk, powietrze o kilka stopni
za gorące, ostro śmierdzące siarką i dymem.
Kai wysunął swój palec wskazujący i szybko nacisnął nim wewnątrz
jednej z dziur ogromnego nosa monstrum, na co smoczyca odsunęła głowę,
potrząsając nią. – Wiem, mi też się to nie podoba, ale coś złego dzieje się w
krainach. Wiem, że też to czujesz.
Smok uniósł swój ogon, zataczając koło, tak że ocierał nim teraz
o łydki chłopaka. Kai oparł głowę o jej nos, wyglądając przy niej jak
krasnoludek. Na jej głowie mogły się spokojnie zmieścić trzy, potężne osoby. –
Nie martw się – powiedział – wrócimy tutaj tak szybko, jak tylko będziemy
mogli.
Kai poczuł, jak smoczyca poruszyła się, odpowiadając mu
twierdząco. Patrzyła na niego swoimi mądrymi, zbyt mądrymi jak na takie
stworzenie, oczami. Była w nich obawa, którą on sam zepchnął do otchłani
swojego umysłu. I ból z jego wnętrza znowu do niego powrócił.
Kai walczył ze sobą, by się nie skrzywić. – Będzie dobrze –
powiedział bardziej do siebie niż do niej. – Nie jestem już tą samą osobą. Oni,
tak naprawdę, nie do końca mnie wygnali. Nie będę mile widziany, ale nas nie
wyrzucą. Potrzebują nas.
Rozmazany obraz wyobrażenia jego na jej grzbiecie, z buchającym
dookoła ogniem przebrnął mu przez głowę. – Taa, jeśli mnie obrażą, to możesz im
skopać tyłki, masz to gwarantowane.
Smoczyca zawyła cicho, a Kai rozpoznał ten odgłos jako oznaka
szczęścia. Zaczęła się podnosić, rozciągając kończyny. Chłopak doskonale ją
znał i wiedział, że teraz powinien wyjść i zaczekać. – Spotkamy się na zewnątrz
– powiedział, czując niematerialny rozdźwięk w powietrzu, rozrywając przestrzeń
i w niej znikając. Zajęło mu to chwilę, minimalne użycie jego mocy i już był na
zewnątrz, powietrze za nim miało lekkie rozdarcia, które zniekształcały widok
krainy. Patrzył, jak się kurczą, aż całkowicie zniknęły i żaden dowód na to, że
rozerwał przestrzeń nie był już widoczny. Teraz czekał.
Słyszał, że smok nadchodzi jeszcze zanim ją zobaczył. Stworzenia
nie były głośne, tak jak mogliby sobie to wszyscy wyobrażać, ze względu na ich
rozmiar, jednak nigdy nie udało się jej do niego podkraść. Zawsze zdradzało ją
rozchodzące się ciepło, nawet jeśli milczała jak grób. Albo kiedy wczepiała się
szponami w zbocza gór, posyłając tym samym wodospady malutkich kamieni wprost
pod stopy Kaia. Pomimo jej wielkiego rozmiaru, zawsze udawało się jej wylądować
przy chłopaku bez potrzeby uników przed jej masywnymi kończynami. Zawsze była
pełna gracji, tylko raz na niego nadepnęła, kiedy była jeszcze bardzo młoda.
Wtedy, takie nadepnięcie nie mogło go zabić, choć i tak bardzo bolało.
Jej kolce rozbłysły ze zniecierpliwienia, a on potrząsnął głową.
– W porządku – powiedział. Kolejna teleportacja, kolejne rozerwanie przestrzeni
i już był na jej grzbiecie, usadawiając się nad złączeniem jej skrzydeł,
używając jej kolca jako oparcia. Trzepnęła swoim skrzydłem zirytowana; nigdy
nie lubiła, gdy tak wskakiwał. Kai roześmiał się, widząc jej dyskomfort. –
Zawsze się niecierpliwisz – powiedział.
Nie raczyła mu odpowiedzieć. Kai mocno wpasował się w miejsce,
kiedy smoczyca przykucnęła. Nigdy nie lubił tego momentu. Poderwała się w
powietrze, ogromne skrzydła uderzały do dołu wynosząc ich coraz wyżej, kilkaset
stóp ponad ziemię w zaledwie kilka sekund. Kai mógł przysiąc, że zawsze wtedy
jego żołądek wbija się mu w kręgosłup, a potem podchodzi do gardła. Czasami
myślał, że smok robił to specjalnie. Nie miał nigdy szansy pomyśleć nad tym
głębiej, aż do teraz, kiedy lecieli ponad Ziemią Kościstą, która była jego
domem przez lata, zostawiając ją za sobą.
Spojrzał w stronę północy, zastanawiając się, czy Luhan widział, że się
zbliża.
Luhan podniósł rękę
z czystej, unoszącej sie przed nim, kryształowej kuli. Ogromny uśmiech
przyozdobił jego twarz. – Co takiego zobaczyłeś, Wyrocznio? – zapytał jeden z
członków świty, którzy gromadzili się wokół niego.
– Książę Cieni
powraca – powiedział wesoło Luhan, ignorując nagłe szepty – i przyprowadzi
przyjaciela.
Oh Pauline®
Tak się cieszę, że to tłumaczysz ! Dziękuję ! Ten ff bardzo mi się spodobał i z chęcią przeczytam go po polsku. Powodzenia !
OdpowiedzUsuń